LUBAŃSKI.  Kochani chłopcy macie jednak szczęście!

Posted on Posted in Drybling między słowami, Spotkania, Retro-transmisje, Czytanie gry

Opowieść o SZCZĘŚCIU.

29 kwietnia 1970. Strasburg. W powietrzu wiruje kolorowy żeton. Po jednej stronie zielony z napisem pille, po drugiej czerwony – face. Zanim spadnie na ziemię upłynie chwila, która dla wszystkich obserwatorów wydaje się rozciągać w nieskończoność. Czerwony czy zielony? Pille czy face? Rozstrzygnięcie będzie wyrokiem, który dokona nieodwołalnego podziału świata na zwycięzców i pokonanych. Pierwsi wyskoczą do góry z rękami wzniesionymi w stronę nieba, opętani radosnym szaleństwem, drudzy padną na kolana i pochylą głowy przytłoczeni ciężarem okrucieństwa porażki.

Ale los wciąż „wisi w powietrzu”. Koło fortuny jest ciągle w ruchu. Wszystko jest jeszcze możliwe. Czy aby jednak na pewno? Czy wszystko nie rozstrzygnęło się już w tej chwili, gdy sędzia wyrzucił żeton w górę i jego dramatyczne spadanie nie ma żadnego znaczenia – jest formalnością,  jak zdobycie gola – dobicie piłki, która zastygła na linii bramkowej? Czy każdy naukowiec, gdyby miał do dyspozycji matematyczne dane dotyczące siły i wysokości, z jakiej został wyrzucony żeton, oporu powietrza i inne bardziej wyrafinowane informacje o jego trajektorii lotu, nie potrafiłby ze stuprocentową pewnością ogłosić, który kolor zwycięży?

Są jednak tacy, którzy nigdy nie pogodzą się z obrazem świata rządzonego przez bezduszne prawa fizyki. Oto ten, którego nazywają „Magiem” (a za jego plecami szeptają przyciszonym głosem: „Diabeł…”) – Helenio Herrera – przywódca rzymskiego legionu mającego podbić barbarzyńską prowincję nazywaną Zabrzem, wykrzykuje zaklęcie: FACE GAGNERA! Słyszy je kapitan Górnika Stanisław Oślizło. To on wybrał pille – zieloną stronę. Zieleń to kolor nadziei a czerwony niezbyt dobrze mu się kojarzył…

 Są także i tacy, którzy w takich chwilach nie wierzą w magię, wznoszenie modłów a nawet  w moc zaciskania kciuków. Włodek Lubański ucieka ze sceny, na której rozgrywany jest rytuał rozdzielania losów. Chowa się w szatni, nie mogąc wytrzymać przytłaczającego napięcia i poczucia bezsilności: TERAZ JUŻ NIC NIE ZALEŻY OD MNIE.  Zrobiłem WSZYSTKO, co w mojej mocy. Pozostaje bezradne czekanie na wyrok. I pragnienie: niech to się wreszcie SKOŃCZY!

Ale wtedy coś wisiało w powietrzu…

 15  kwietnia 1970. Chorzów. Ze wszystkich stron kraju w stronę „kotła czarownic”, jak nazywany jest Stadion Śląski w Chorzowie, nadciągają sznury autokarów dowożące szczęśliwców, którzy zdobyli bilety na TEN MECZ. Na trybunach, mogących pomieścić sto tysięcy kibiców, tego dnia chciało zasiąść pół miliona chętnych. Mimo wszystko w tamtych  czasach zdobycie wejściówki na wielki mecz było prostsze niż dzisiaj. Bilety trafiały do zakładów pracy i innych państwowych instytucji. Trzeba było znać kogo trzeba, komu trzeba szepnąć prośbę do ucha, dodatkowo motywując ją owinięta w papier butelką żytniej. Nie każdy to potrafił. Nie każdy miał odpowiednie dojścia, ale pole możliwości wydawało się większe niż dziś w czasach, gdy kibice odbijają się od niewidzialnej ściany zamkniętej kasy internetowego portalu.

Wiosna 1970 roku była też wiosną polskiego futbolu. Oto dwie polskie drużyny awansowały do półfinałów europejskich pucharów. Legia Warszawa grała z Feyenordem Rotterdam w Pucharze Europy a Górnik Zabrze z AS Roma w Pucharze Zdobywców Pucharów. Dziś nawet najwięksi piłkarscy fantaści nie byliby w stanie wyobrazić sobie awansu polskich klubów do najlepszej czwórki Ligi Mistrzów i Ligi Europy. I to w jednym sezonie!

Ale wtedy coś wisiało w powietrzu. Jakby spod topniejących śniegów uwalniał się zapach nadziei i wiary w przełom, który przeniesie WIELKIE ZWYCIĘSTWA.

To nie były tylko wiosenne mrzonki, bo przecież Górnik już wcześniej rozgrywał kapitalne mecze z czołowymi drużynami Europy. W pucharowe środy (w tamtych czasach mecze w europejskich rozgrywkach klubowych rozgrywano tego dnia) potrafił zwyciężać Austrię Wiedeń, Dynamo Kijów, Manchester United (z najlepszym piłkarzem reprezentacji Anglii, drużyny mistrzów świata – Bobby Charltonem i nieokiełznanym geniuszem George Bestem). W drodze do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharu w sezonie 1969/1970 drużyna Lubańskiego wyeliminowała Olimpiakos Pireus, Glasgow Rangers i Lewskiego Sofia. Do pełni szczęścia brakowało jednak stabilizacji w grze na najwyższym poziomie, wygrywania całych batalii a nie tylko pojedynczych potyczek.

Pierwszy półfinałowy mecz z Romą w Rzymie rozegrano w prima aprilis – 1 kwietnia 1970 roku.

– Wybiegliśmy na boisko w poczuciu, że nie mamy nic do stracenia – opowiada Lubański.

– Wierzyliśmy w swoje siły i chcieliśmy pokazać na co nas stać. I byliśmy ciekawi, co z tego wyniknie.

W 28 minucie meczu wynika z tego gol! Lubański ucieka obrońcom i wykłada piłkę Janowi Banasiowi, który strzela nie do obrony! Sensacja! Górnik prowadzi na Stadio Olimpico! A mogło być tych goli więcej. Lubański ma dwie znakomite sytuacje, jednak brakuje mu precyzji i szczęścia. Za pierwszym razem będąc sam na sam z bramkarzem strzela w poprzeczkę, za drugim traci równowagę na śliskiej trawie w decydującym momencie. Górnicy nie tylko grają jak równy z równy z gospodarzami, ale mecz wydaje się przebiegać pod ich kontrolą. W środku pola świetnie sobie radzą Szołtysik, Deja, Wilczek i Olek, obrona z potężnym Gorgoniem i doświadczonym Oślizłą nie dopuszcza Włochów do strzałów na bramkę Kostki, w ataku Lubański raz po raz urywa się obrońcom, górując nad nimi szybkością przyprawioną wyborną techniką.

Poczucie kontroli gry bywa jednak w piłce złudną pułapką. W drugiej połowie Górnicy przekonują się o prawdziwości futbolowych prawd o tym, że niewykorzystane sytuacje się mszczą a gospodarzom pomagają nawet ściany. Zarówno zemsta losu, jak i ściana na obcym stadionie przybierają często postać „sędziego w kapeluszu”. W 53 minucie sędzia Baczarow z Bułgarii „wyciągnął z kapelusza” rzut wolny dla Włochów. Kostka nie zdołał obronić strzału Salvoriego i panowanie nad grą zmieniło się w obronę Częstochowy. Górnicy zdołali utrzymać remis i wracali do domu z poczuciem, że w rewanżu Włosi są do ogrania.

Tunel nadziei i strachu

TAKO ROMA MOMY W DOMA! – skandowali kibice w drodze na mecz do Chorzowa. Z radiowych głośników płynęły słowa piosenki Skaldów:

 „Jesteśmy z wami, chłopcy, górnicy z Zabrza,  

Żeby was śpiewem, chłopcy do boju zagrzać,

By Lubański miał na bramkę zryw szatański… 

 Gdyby oczekiwania kibiców zmaterializowały się w postaci przysłowiowego balonu, to przesłoniłby on całe niebo nad Polską. W jego cieniu rodzi się jednak futbolowy demon, który pęta nogi piłkarzom, przytłacza ich spowalniającym ruchy ciężarem – nazywają go PRESJĄ ZWYCIĘSTWA.

– Wszyscy czuliśmy przed tym meczem wielką odpowiedzialność – wspomina Lubański.

– Wiedzieliśmy, że porażka będzie bardzo źle przyjęta. Taka świadomość nie pomaga w grze.

To jeden z tych meczów, w którym granica miedzy rolami noszonych na rękach bohaterów a wyszydzanych nieudaczników bywa tak cienka i ulotna jak różnica w ułożeniu stopy przy strzale na bramkę, która decyduje o tym, że piłka nie wpada do siatki, a tylko uderza w poprzeczkę.

Wychodzą z szatni. Zanurzają się w ciemność tunelu, który przypomina wizję opowieści ludzi, którzy przeżyli stan śmierci klinicznej. Długa droga ciemnym korytarzem w stronę jaśniejącego w oddali punktu światła. Tęsknota i lęk przed przejściem na tamta stronę, przed porzuceniem wszystkiego, co nie wiąże się z tą chwila rozstrzygającej próby, przed nałożeniem maski bohatera, która w razie porażki przeistoczy się w wizerunek błazna. Monotonny stukot korków na betonie i wreszcie zanurzenie się w światłach stadionu, ogłuszającej wrzawie stu tysięcy kibiców i ogarniającym wszystkie zmysły zapachu murawy, który dla piłkarzy jest czymś więcej niż tylko zapachem boiskowej trawy.

Lubański nie zdołałby policzyć, na ilu stadionach grał i strzelał, ale żaden nigdy nie zrobił na nim takiego wrażenia, jak ten betonowy tunel w kotle czarownic. To przejście przyszywało go dreszczem i zapierało dech w piersiach za każdym razem, gdy miał okazję tutaj grać. Czy coś podobnego czują współcześni piłkarze, którzy na nowoczesnych stadionach w drodze na boisko ani przez chwilę nie opuszczają strefy komfortu, jakby wciąż byli w luksusowym hotelu?

Zaczyna się gra! Ale zanim jeszcze zaczyna się na dobre, nadciąga katastrofa. Pierwsza groźniejsza akcja Włochów w ósmej  minucie. Salvori przedziera się pod bramkę Górnika i przewraca się w polu karnym, zaatakowany przez Kuchtę. Na stadionie zapada cisza, jakby wszyscy kibice w jednej chwili wzięli oddech i w tej ciszy rozbrzmiewa złowrogi gwizdek sędziego Ortiza de Mendebila z Rumunii – jedenastka dla Romy! W ogłuszającym tumulcie kotła czarownic do piłki podchodzi Fabio Capello, wiele lat później słynny trener Milanu, Juventusu Turyn, Realu Madryt oraz reprezentacji Anglii i Rosji. Strzela zbyt lekko i Kostka broni! Jednak krzyk euforii kibiców zmienia się w jęk rozpaczy, kiedy Capello pierwszy dopada do odbitej piłki i kopie ją do pustej bramki.

Nad stadionem balon oczekiwań zmienia się w ciężką czarną chmurę zwątpienia, w której majaczy się postać Helenio Herrery. Mag złośliwie uśmiecha się a  z jego ust wydobywa się złowrogie zaklęcie: CATENACCIO!

– Teraz to zrobią nam catenaccio! – powtarzają kibice.

Catenccio, czyli rygiel.

Catenaccio, czyli system gry wymyślony we Włoszech, którego ojcem chrzestnym był Nereo Roco – trener Milanu z początku lat sześćdziesiątych, a który udoskonalił i rozwinął Herrera najpierw w Interze Mediolan a teraz w Romie.

Catenaccio, czyli futbolowa filozofia, wedle której najskuteczniejszą drogą do zwycięstwa jest zabezpieczenie własnej bramki, bo kiedy przeciwnik nie będzie miał szans na zdobycie gola, to nam na pewno uda się strzelić chociaż jednego.

Catenaccio, czyli dla niektórych morderstwo futbolu, którego życiodajną energią są gole – w meczach drużyn prowadzonych przez Hererrę najczęściej padały wyniki 1:0 i 0:0.

Catenaccio, czyli pogrzeb nadziei Górnika na awans do finału?

Rygiel, który zastawili na boisku piłkarze Romy po strzeleniu gola wydawał się być nie do pokonania. W jej grze obronnej z wielkim zaangażowaniem brali udział nawet napastnicy, co w tamtych czasach było czymś niezwykłym. Ustawianiem zasieków na drodze do bramki kierował Fabio Capello – najbardziej zaufany piłkarz Herrery.

Lubański czuł się bezradny, gra Górnika stała się nerwową, chaotyczną szarpaniną. Im bliżej było końca meczu, tym częściej spoglądał na stadionowy zegar, którego wskazówki stawały się ostrzami narzędzi kata, szykującego się do wykonania wyroku. Jeszcze 20, 10, 5, 4, 3, 2 minuty. Jeszcze ta jedna…

90 minuta. Kapitan Górnika, Stanisław Oślizło, woła w stronę Jerzego Gorgonia:

– Jurek, idź do przodu! Może ty strzelisz!

Gorgoń jeszcze wtedy nie dorobił się pseudonimu „Biała Góra”, ale jego 192 centymetry wzrostu, 90 kilo wagi i nogi przypominające filary mostu budziły respekt u wszystkich rywali. I poszedł, z obrony do ataku, jak kazał kapitan. Dostał piłkę i jak taran uderzył w rzymski rygiel. Czy się przedrze w ostatnim rozpaczliwym ataku? Nie, nie daje rady, przewraca się na linii pola karnego. Koło fortuny kręci się jak szalone i nagle zatrzymuje  je gwizdek sędziego. Faul! To był faul! Lubański jest pewien, że będzie rzut wolny, ale sędzia się waha. Linie pola karnego rozmazują smugi śniegu – to był czas wiosennych roztopów.

Gospodarzom pomagają nawet ściany… Tym razem pomocną ścianą okazał się… brzuch pomocnika Górnika Erwina Wilczka, który podbiegł do sędziego i lekko popchnął go w pole karne swoim basem (jak nazywany jest na Śląsku mięsień piwny). Czy to właśnie ten ruch zadecydował o tym, że szala fortuny przechyliła się na stronę Zabrzan? W każdym razie bas Wilczka, wsparty przeraźliwym gwizdem stu tysięcy kibiców, pomógł podjąć decyzję sędziemu:

– Karny! Rzut karny dla Górnika w ostatniej akcji meczu!

Stadionem wstrząsnął okrzyk ekstazy. Włosi rzucili się z okrzykami protestu w stronę sędziego. Lubański poczuł zimny dreszcz. To on był wyznaczony do tego strzału. Nigdy dotąd nie bał się niczego ani nikogo na boisku, ale w tamtej chwili poczuł się jak uczeń przed egzaminem, z którego chciałby dać jak najszybciej nogę. Przygnieciony ciężarem odpowiedzialności z trudem panował nad drżeniem nóg i uginającymi się kolanami.

Pomogli mu koledzy i ich okrzyki:

– Włodek, strzelisz! Strzelaj tak, jak zawsze na treningu!

Ustawił piłkę. Zrobił pięć kroków do tyłu. Z każdym krokiem wyciszał się i coraz bardziej zapadał w siebie. Pomyślał o swoich butach. Były nowe, dobrze dopasowane do stopy, one go nie zawiodą w takiej chwili, wystarczy dobrze przymierzyć, tak jak na treningu, jak na treningu… Wszystko dookoła zmieniło się w zamazany obraz z wyjątkiem piłki, bramki (jaka ona mała!) i bramkarza (dlaczego on ma takie długie ręce?). Za bramką w oddali majaczyła się czarna dziura stadionowego tunelu. Jeśli nie strzeli, to będzie dla nich zejście do piekła. Ale nie ma się co tak przejmować. Przecież to tylko mecz. To nie jest sprawa życia i śmierci. To tylko gra. Jak na treningu… Ruszył do strzału…

A przecież tego wszystkiego mogło w ogóle nie być! 

 Luty 1965. Zabrze. Piłkarze Górnika schodzą do szatni po meczu sparingowym z Motorem Lublin. Nikt nie zwraca uwagi na bladą twarz Włodka, który z trudem łapie oddech. Po powrocie do domu ciągle nie może dojść do siebie. Już od kilku tygodni czuje, że coś jest z nim nie tak. Męczą go bóle głowy, ma problemy ze snem, stracił apetyt, łapie zadyszkę wchodząc po schodach jakby w wieku osiemnastu lat stał się nagle emerytem. To tylko zmęczenie – pociesza się. Na treningach daje przecież z siebie wszystko. Zdaniem lekarzy źródłem problemów jest pasożyt układu pokarmowego. Nic groźnego, wystarczy wziąć odpowiednie tabletki i można grać. Bierze lekarstwa i gra, mecz za meczem. Ale tego zimowego dnia kryzys osiąga kulminację. Włodek mdleje w swoim mieszkaniu. Po chwili odzyskuje świadomość, ale jest tak słaby, że nie jest w stanie samodzielnie wstać z łóżka.

Działacze Górnika natychmiast załatwiają mu badania w najlepszej klinice. Diagnoza lekarzy jest niczym wyrok, to żaden pasożyt: LUBAŃSKI MA WRODZONĄ WADĘ SERCA. Wiadomość szybko obiega cały kraj. Wszyscy są poruszeni dramatem osiemnastoletniego chłopaka. On jest przecież CUDOWNYM DZIECKIEM, radością i nadzieją narodu. Nigdy dotąd żaden nastolatek nie zyskał w Polsce statusu tak wielkiej gwiazdy. A stało się to właściwie z dnia na dzień: 4 września 1963 roku, kiedy to zadebiutował w reprezentacji Polski, mając zaledwie 16 lat i 188 dni. Na mecz z Finlandią w Szczecinie został powołany przez trenera Tadeusza Forysia, po to, by „zapoznać się z atmosferą” w kadrze. Ale gdy selekcjoner zobaczył, co ten młokos pokazuje na treningach, szybko doszedł do wniosku:

– On jest przecież lepszy od „starych”!

 I Włodek wybiega w pierwszej jedenastce. Debiutancka trema towarzyszy mu tylko w czasie odgrywania hymnów. W 35 minucie potężnym strzałem w pełnym biegu strzela efektowna bramkę. Wyskakuje w górę, wyciągając  w górę ręce – cieszy się jak dziecko, DZIECKO SZCZĘŚCIA…

Ale to wszystko miałoby trwać tak przeraźliwie krótko? Kto odcina skrzydła młodym ptakom w chwili, gdy dopiero podrywają się do lotu?

Wciąż mam przed oczami ten obraz…

25 sierpnia 2007 roku. Sewilla. Mecz ligi hiszpańskiej Sevilla – Getafe. W 31 minucie nie atakowany przez nikogo lewy obrońca Sevilli – dwudziestodwuletni Antonio Puerta traci przytomność i pada na murawę. Natychmiast podbiegają do niego koledzy z drużyny – bramkarz Andrés Palop i Ivica Dragutinović. Otwierają palcami usta Puerty, by uchronić go przed niebezpieczeństwem zadławienia się własnym językiem. Stadion zamiera, po chwili jednak oddycha z ulgą. Puerta podnosi się o własnych siłach i powoli schodzi z boiska. Kibice biją brawo…

Wciąż mam przed oczami ten obraz. Nigdy nie zapomnę tej uwiecznionej na filmowym obrazie sceny, gdy blady jak ściana chłopak schodzi z boiska. Jest przerażony, ale jeszcze nie wie, że tak naprawdę jest już po wszystkim, że już za chwilę w szatni znów straci przytomność a po trzech dniach w szpitalu zabierze go śmierć. On tego jeszcze nie wie, ale my, którzy oglądamy na YouTubie tę scenę, to wszystko już WIEMY i mamy świadomość, że patrzymy na schodzącego z boiska MARTWEGO PIŁKARZA. Możemy niemalże spojrzeć mu w oczy…

Przyczyną śmierci Puerty był atak serca prowadzący do nieodwracalnych zmian w mózgu, spowodowany wrodzoną wadą, fachowo mówiąc – arytmogenną kardiomiopatią prawej komory.  Takie sceny powtarzają się na piłkarskich boiskach co jakiś czas,  z częstotliwością katastrof lotniczych, na szczęście niezbyt często, ale jednak regularnie. W drużynie Romy przeciwko Górnikowi mógłby zagrać Giuliano Taccoli. Mógłby, gdyby nie upadł jak ścięte drzewo w chwilę po zakończeniu ligowego meczu i gdyby nie dołączył do tragicznego grona tych piłkarzy, którym „zabrakło serca do gry”.

Nigeryjczyk Samuel Okwaraji – 25 lat, Anglik David Longhurst – 25 lat, Rumun Catalin Haldan – 24 lata, Węgier Miklos Feher – 24 lata, Brazylijczycy Marcio Dos Santos – 29 lat i Serginho – 30 lat (ten pierwszy zmarł godzinę po meczu, w którym strzelił gola), Szkot Phil O’Donnell – 35 lat, Włoch Piermario Morosini – 25 lat, Kameruńczycy Marc-Vivien Foe – 28 lat i Patrick Ekeng – 26 lat. To niepełna lista najbardziej znanych piłkarzy, brutalnie wyrwanych z boiska prosto na tamten świat.

Mówi się, że wymarzoną śmiercią aktorów (o ile o śmierci można marzyć…) jest pożegnanie się z życiem na scenie, w stylu legendarnego polskiego aktora Tadeusza Łomnickiego, który zmarł nagle, odgrywając  rolę  króla Leara. Jego ostatnie słowa, tuż  przed atakiem serca, były słowami szekspirowskiego bohatera: Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!.

I chociaż sportowcy bywają porównywani do aktorów i gwiazd estrady, nie widzę tu jednak żadnej analogii. Takie gwałtowne wyrwanie ze sceny życia u szczytu fizycznych sił, w trakcie odgrywania roli podziwianego przez tłumu bohatera, jawi się jako tragedia, z którą nie sposób się pogodzić.

 Ale przecież serce to tylko skomplikowany mięsień, który można naprawiać, jak uszkodzone kolano czy zerwane ścięgno. Problemy z nim nie muszą kończyć się dramatem!

W podobnej sytuacji co Lubański znajdzie się kilka dekad później Cristiano Ronaldo, który u progu kariery  przejdzie operację serca. Kryzys minie i, jak dobrze wiemy, nie zatrzyma Portugalczyka na drodze do podbicia futbolowego świata. Włodek też miał szczęście. Po przejściu zabiegu po kilku miesiącach wrócił na boisko.  Mógł odetchnąć z ulgą! Kibicom kamień spadł z serca – Radość narodu powrócił do gry! Nigdy więcej nie miał kardiologicznych problemów, choć przed wykonaniem karnego w meczu z Romą wydawało mu się, że nie zdoła wytrzymać napięcia…

Genialny fałsz

 Ruszył. Pięć kroków rozbiegu i strzał! Gooooooooooooooooooooooooooool! Piłka wpada dokładnie tam, gdzie celował, jak na treningu – pod poprzeczkę, niemal w samo okienko! Ginufli nie miał żadnych szans. Zresztą takiego strzału nie obroniłby żaden bramkarz. Górnik wyrównuje w ostatniej minucie. Sędzia odgwizduje koniec meczu. Pora na  dogrywkę, która zmienia  się w górniczy karnawał. Po strzale Lubańskiego z piłkarzy Górnika zeszło całe paraliżujące ruchy napięcie. Włoskie catenaccio straciło moc niby rozbrojona bomba i stało się już tylko słowem pozbawionym znaczenia. A futbolowe życie biegło już innym torem według scenariusza, który zaczęli układać piłkarze Górnika. Mijają 3 minuty dogrywki, kiedy pada TEN GOL.

 Twarz Lubańskiego oświetla wiosenne słońce, które wpada przed okno kawiarni w warszawskim hotelu MDM, gdzie się spotkaliśmy. Kiedy opowiada o tym meczu, emanuje energią, jakby zaraz miał wybiec na boisko.

– On jest jakby cały czas był w grze… – pomyślałem. – Choć ma już siedemdziesiątkę na karku.

 – Przeprowadzaliśmy atak pozycyjny i w pewnym momencie Władek Szaryński podał mi piłkę prostopadle po prawej stronie. Biegnąc za nią wyprzedziłem włoskiego obrońcę i wpadłem w pole karne. Podanie było jednak dość mocne i piłka zaczęła mi uciekać  za boisko. Dogonię ją, czy nie dogonię?- przemknęło mi w myślach. Biegłem na pełnej szybkości i dosłownie przy samej linii końcowej dopadłem do piłki i uderzyłem ja od wewnętrznej strony – z fałsza. W chwili strzału straciłem równowagę i rozpędzony wpadłem na stojącego za boiskiem kierownika drużyny Henryka Loskę. Zderzyliśmy się głowami, ale kątem oka zobaczyłem, piłkę trzepoczącą w siatce.

Lubański nie mógł zobaczyć całego splotu zdarzeń, rozgrywających się w ułamkach sekund, które zadecydowały o skuteczności jego szalonego i genialnego zagrania. W chwili gdy oddawał strzał, bramkarz, spodziewając się dośrodkowania, zrobił krok do przodu. Piłka odbiła się od kępki trawy i przeskoczyła nad jego prawą nogą, a dzięki nadanej przez Lubańskiego rotacji odbiła się od słupka i „wkręciła” do bramki Romy!

Byli tacy, którzy twierdzili, że Lubańskiemu piłka zeszła wtedy z nogi…

– Oczywiście było w tym wszystkim bardzo dużo szczęścia – wspomina z uśmiechem.
Ale o powodzeniu tej akcji zdecydowała technika uderzenia, nadanie piłce odpowiedniej  rotacji. Moim zamiarem był strzał na bramkę, w  tym splocie szczęśliwych wydarzeń nie było więc przypadku…

Trener Jacek Gmoch w swojej książce, zatytułowanej górnolotnie „Alchemią futbolu”, którą napisał niedługo po przejęciu funkcji selekcjonera reprezentacji Polski w 1977 roku (chcąc ugruntować swoją pozycję futbolowego mędrca, do której aspirował), zdradził rzekomą tajemnicę Lubańskiego. Według niego ten niesamowity strzał w meczu z Romą w Chorzowie był jego trickiem, wyćwiczonym w czasie tysięcy powtórzeń na treningach.

To bzdura! – śmieje się Lubański. – Takiego zagrania nie sposób wyćwiczyć! Na treningu nie da się nigdy odtworzyć warunków meczowych, nie ma tej adrenaliny, która wprowadza ciało i umysł na maksymalne obroty. A w czasie tej akcji byłem rozpędzony do granic możliwości. Takiej sytuacje zdarzają się tylko raz…

– Ale dlaczego wybrał pan właśnie tego gola? – pyta mnie po chwili milczenia.

Gole są dla mnie jak opowieści…- odpowiadam. – Tamten gol był niesamowity, ale fascynująca jest cała historia meczów z Romą, której jest jedną z kulminacji…

Rozumiem,  zgadzam się z panem, te mecze miały nieprawdopodobną dramaturgię, ale ja wyżej sobie cenie innego gola…

– …z Anglią w Chorzowie? – pozwoliłem sobie wyprzedzić jego słowa.

 Tunel z nieba do piekła

Ze stadionu Śląskiego w Chorzowie wita państwa Jan Ciszewski. 6 czerwiec 1973 roku zapisze się jakby nie było na trwałe w historii naszej piłki nożnej. Gramy z mistrzem świata z roku 1966, z drużyną, która ciągle zaliczana jest do potęg światowych. Zadanie przed naszym zespołem bardzo trudne. Ale dopóki piłka w grze, należy wierzyć w sukces…

Po porażce z Walią, aby myśleć o awansie na mistrzostwa świata, musieliśmy ten mecz wygrać. Dla Lubańskiego to już 65 mecz w kadrze, której jest kapitanem. Obok niego w ataku zagra kolega z drużyny Górnika Jan Banaś. Polacy rozpoczynają grę bez kompleksów. W 7 minucie Lubański jest faulowany z lewej strony pola karnego Anglików. Rzut wolny wykonuje Robert Gadocha. Wychodzi mu, jak to się dziś żartobliwie mówi – centrostrzał. Do piłki startuje Banaś, który swoim ruchem myli bramkarza i piłka wpada do siatki. Gadocha jak i Banaś wykonują gesty radości przynależne strzelcom bramek, rozpoczynając wieloletni spór o to, kto był zdobywcą tego gola. Oficjalnie przypisano go Gadosze, choć Banaś jest pewien,  że to on dotknął ostatni piłki zanim wpadła do bramki… Ale to było wtedy nieważne! Przecież Polska do przerwy sensacyjnie prowadziła z Anglią 1:0!

47 minuta. Lubański rusza w stronę obrońcy Bobby Moore’a. Przed meczem trener Jacek Gmoch, odpowiedzialny w sztabie trenera Kazimierza Górskiego za bank informacji, uczula go, że Moore lubi nonszalancko bawić się piłką i wdaje się w ryzykowne dryblingi. Nasz kapitan przewiduje ruch kapitana Anglików, odbiera mu piłkę i pędzi w stronę bramki Shiltona. Widzi, jak bramkarz wybiega do przodu, czuje, że z tyłu dopadają go obrońcy. W ostatniej chwili strzela z całej siły w pełnym biegu, celując z 18 metrów w niewielką przestrzeń pomiędzy słupkiem a zasięgiem dłoni bramkarza. Ile mogła mieć centymetrów? Niewiele więcej niż średnica piłki? Trafia idealnie! Futbolówka odbija się od słupka i wpada do bramki! Shilton, Moore i cała Anglia na kolanach!

Euforia radości, która wkrótce zmieni się w rozpaczliwy krzyk: To już koniec! W tym meczu Lubański doświadczy w całej pełni hojności i okrucieństwa koła fortuny, które skaże go na nieludzko gwałtowny zjazd tunelem bólu i rozpaczy z nieba prosto do piekła. 17 minut później, niesiony radosną energią, startuje do piłki lewą stroną i nagle pada na boisko, trącony lekko przez wchodzącego wślizgiem Roya McFarlanda. Słyszy nagły trzask, który w jego uszach rozbrzmiewa niby chrzęst samochodowej karoserii miażdżonej w czasie wypadku. A potem okropny ból w kolanie i ta myśl: TO JUŻ KONIEC!

W katowickim szpitalu na ostrym dyżurze panuje spokój. Wszyscy lekarze oglądają mecz. Nic dziwnego, że z wielką niechęcią przyjmują wiadomość o nowym pacjencie na izbie przyjęć. Gdyby nie dramatyzm sytuacji Lubański mógłby pęknąć ze śmiechu na widok miny dyżurnego lekarza, który nie mógł uwierzyć, że bohater strzelający przed paroma chwilami gola w telewizji, leży przed nim na noszach, a mecz przecież jeszcze ciągle trwa!

To była dla mnie tragedia. Kontuzja przydarzyła się w najgorszym możliwym momencie. Miałem wtedy 26 lat, byłem u szczytu formy w najlepszym dla piłkarza wieku…

Nie tylko w sporcie nieszczęście jednego bywa szansą dla kogoś innego. W miejsce Lubańskiego wbiega na boisko Jan Domarski, który w rewanżowym meczu z Anglią na Wembley strzeli najsłynniejszego gola w dziejach polskiego futbolu.

W następnym roku na mistrzostwach świata w RFN furorę robi polski atak: Lato, Szarmach, Gadocha. Chłopcy Górskiego grają tak wspaniale, że o Lubańskim rzadko się wspomina. Pojawiają się nawet okrutne opinię, że jego brak wszedł na dobre polskiej drużynie. Niektórzy twierdzili, że z Lubańskim, dobrze już znanym na całym świecie, gra naszego ataku nie byłaby tak zabójczo nieprzewidywalna dla przeciwników, jak w składzie z „młodym wilkiem” – Szarmachem. Ale może byłoby inaczej? Może z Włodkiem wygralibyśmy mecz na wodzie z Niemcami i bylibyśmy mistrzami świata? Może…byłoby…

Walka Lubańskiego o powrót na boisko przeciąga się w nieskończoność.  Kolejne błędne decyzje lekarzy komplikują sprawę. Kilkakrotnie wydaje się, że wyjście z tunelu jest już blisko, ale ból powraca i światełko nadziei gaśnie gdzieś w oddali. Dopiero operacja w Wiedniu przynosi wreszcie oczekiwany efekt. Radość narodu wraca do gry po niemal po 2 latach. Ale czas wtedy przyspieszył. To już była inna futbolowa epoka, w której Lubański stawał się kimś obcym. Miał jeszcze jeden błysk w meczu reprezentacji – dwa gole zdobyte w Kopenhadze w meczu z Danią w eliminacjach do mistrzostw świata…

Na swój pierwszy mundial w Argentynie w 1978 roku leciał z wielkimi nadziejami. Trener Jacek Gmoch obiecywał  objawienie swojej futbolowej alchemii, która miała zagwarantować Polsce mistrzostwo świata. Jej skład wydawał się być piorunująca mieszanką doświadczenia i młodości – z jednej strony: Lubański, Deyna, Lato, Szarmach, Kasperczak, Gorgoń, Żmuda, Tomaszewski; z drugiej: Boniek, Nawałka, Iwan, Masztaler. Niestety, trzy piłkarskie generacje nie odnalazły wspólnego języka ani na boisku, ani poza nim. Trzy? Dlaczego trzy?

Boniek miał zostać światową gwiazdą w latach osiemdziesiątych, Deyna, Lato, Szarmach i inni medaliści mistrzostw świata w 1974 roku byli królami lat siedemdziesiątych. Lubański w tym gronie był starszy niż wskazywała jego metryka (na mundialu miał 31 lat). On jako jedyny przynależał w pełni do epoki „wiosny polskiego futbolu”, której kulminacją był złoty medal olimpijski w Monachium w 1972 roku – największy sukces w reprezentacyjnej karierze Lubańskiego. A nową epoka rozpoczęła się od meczu 17 października 1973 roku na Wembley  i gola Domarskiego, który Lubański oglądał już tylko w roli widza. A potem nastał(o) Lato…

Kiedy osiemnastoletni Andrzej Iwan wsiadał do samolotu  odlatującego na mundial do Argentyny był w szoku, że zajmuje miejsce obok swojego idola z dzieciństwa.
– Co ja tu robię? – myślał z niedowierzaniem i, aby się otrząsnąć, zaproponował „legendzie” partyjkę kart…

Drugi etap kariery Lubańskiego, w roli żywej legendy, gorzko pointuje sytuacja z najważniejszego meczu mundialu przeciwko Argentynie. Polska przegrywa 0:2. Siedzący na ławce rezerwowych Lubański, słyszy głos trenera Gmocha:
– Włodek, rozbieraj się!
Lubański  podrywa się, gotowy do gry, na co Gmoch reaguje zimnym głosem:
– Nie ty! Włodek Mazur!

Z pespektywy lat jego niesamowity gol w meczu z Romą w Chorzowie lśni dla mnie dziś najsilniejszym blaskiem. To wtedy był JEGO CZAS i JEGO KRÓLESTWO, w którym niepodzielnie panował.

 Wariacka huśtawka

A mecz się jeszcze nie skończył, choć kiedy Lubański strzelił drugą bramkę dla Górnika, wydawało się, że Rzym pogodził się z uznaniem wyższości „barbarzyńców” z Zabrza.
Koło fortuny lubi jednak czasem sprzyjać tym, którzy wydają się być skazanym na porażkę. Piłkarze Romy czują przypływ desperackiej energii, zrodzonej z myśli:
Przegrywamy, ale teraz nie mamy nic do stracenia! Z kolei Górnicy gubią koncentrację zbyt często spoglądając na wskazówki stadionowego zegara.

Przedostatnia minuta dogrywki. Włosi łamią wszelkie zasady catenaccio i całą drużyną atakują bramkę Kostki. Do przodu rusza obrońca Scaratti. Dopada do wybitej przed pole karne piłki i bez namysłu strzela z ponad dwudziestu metrów.
– Gdzie jest ta piłka? – zastanawia się zasłonięty przez gąszcz piłkarzy bramkarz Górnika. Zobaczy ja dopiero wtedy, gdy będzie wpadała do siatki…
– Cóż za dramat, cóż za dramat! – krzyczy do mikrofonu Jan Ciszewski.

Koniec meczu. Stadionowy spiker gratuluje Romie awansu do finału. Górnicy ze spuszczonymi głowami zbiegają tunelem do szatni.  Tam odreagowują porażkę, kopiąc w metalowe szafki, w powietrzu unoszą się przekleństwa. Lubański siedzi z opuszczoną głową. Strzelone gole nie są dla niego żadnym pocieszeniem, tylko pogłębiają jeszcze gorycz przegranej.

W pewnej chwili do szatni wchodzi uśmiechnięty kierownik drużyny  Jerzy Loska.
– Panowie, czemu macie takie smętne miny?! – woła radośnie.
Na te słowa Gorgoń zaciska pięści jakby chciał znokautować bezczelnego intruza, który najwyraźniej robi sobie jaja z drużyny.
– Chyba zwariował po tym zderzeniu ze mną głowami? – myśli Lubański.
– Nie rozumiecie? – wyjaśnia Loska. – Bramki strzelone na wyjeździe liczą się podwójnie, ale tylko te strzelone w normalnym czasie gry! Dogrywka się nie liczy! Będzie trzeci mecz!

Okazało się, że niemal nikt nie rozumiał obowiązujących wtedy przepisów, wedle których, w razie remisowego wyniku pucharowego dwumeczu, wynik dogrywki nie miał znaczenia. Po 90 minutach w Rzymie i Zabrzu było 1:1. Konkursów rzutów karnych wtedy jeszcze nie rozgrywano. Nie było rady, obie drużyny musiały spotkać się trzeci raz w środowy wieczór  22 kwietnia. Na arenę rozstrzygającej rozgrywki wyznaczono stadion w Strasburgu.
– Można zwariować od tej huśtawki nastrojów! – myśli Lubański, ale jest pewien, że do trzech razy sztuka i we Francji wreszcie dopadną Romę. Po tym wszystkim nie może być inaczej!

 Ten mecz nie skończy się nigdy!

Trójmecz Górnika z Romą trwał 330 minut, ale mało brakowało, a stałby się najdłuższym futbolowym pojedynkiem wszech czasów, jak tenisowy mecz Isnera z Mahutem na kortach Wimbledonu, którzy przed laty toczyli walkę przez ponad jedenaście godzin. Meczu w Strasburgu dopiero się rozpoczął, gdy nad stadionem w jednej chwili zapadła zupełna ciemność. Wysiadły stadionowe jupitery, jak kiedyś nazywano wznoszone na stalowych wieżach halogenowe reflektory. Przerwa trwała tylko chwilę, ale po kilkunastu minutach światło znów zgasło, w chwili gdy dośrodkowana z rzutu rożnego piłka spadała w pole karne Romy.

– Długa centra, Lubański…i kto wie czy nie padła tam bramka?  Znów proszę państwa światło gaśnie! – relacjonował telewidzom Ciszewski.

Tym razem przerwa trwała niemal pół godziny. Gdy usunięto wreszcie awarię, sędzia zapowiedział, że jeśli oświetlenie zawiedzie trzeci raz, mecz zostanie odwołany. I co wtedy? Będą grać czwarty raz? Przez głowę Lubańskiego przemyka myśl:

– Ten mecz nie skończy się nigdy…

Są tacy, którzy twierdzą, że gdy zapada noc, na piłkarskich stadionach da się słyszeć odgłosy dawnych meczów. A ci, którzy mają dar bujnej wyobraźni czy też wejrzenia w inne wymiary, mogą nawet zobaczyć wyłaniające się z ciemności  urywki zapomnianych akcji i goli,  majaki gestów zwycięzców i przegranych. Jeśli to prawda, to znaczy, że nocami nawiedzają stadiony zjawy piłkarzy. Pozwolę w tym miejscu wysunąć  fantastyczna tezę, że do awarii oświetlenia na stadionie w Strasburgu doprowadził duch pewnego piłkarza, który rozegrał tu dawno temu wielki mecz. Miał rude włosy, odstające uszy a szelmowski uśmiech nie schodził mu z twarzy. Co prawda w 1970 roku Ernest Wilimowski  miał 56 lat, żył w Niemczech i cieszył się dobrym zdrowiem, ale jako piłkarz był już tylko futbolowym duchem. Nie tylko piłkarze ale i wszyscy sportowcy umierają dwa razy. Nie wiem, czy to przywilej czy przekleństwo? Może i to i to jednocześnie?

W każdym razie choć Wilimowski być może oglądał mecz Górnika z Romą w telewizji, to jego szelmowski duch umarłego piłkarza robił figle na stadionie w Strasburgu. Kiedy drugi raz jakimś sposobem doprowadził do awarii oświetlenia, w chwili gdy piłkarze Górnika i Romy zbiegli z pogrążonego w kompletnej ciemności boiska, to właśnie on wybiegł na murawę, a zaraz za nim: Madejski, Szczepaniak, Gałecki, Góra, Nyc, Dytko, Piec, Piontek, Szerfke, Wodarz. Pełny skład drużyny duchów, która 5 czerwca 1938 roku rozegrała tu mecz z Brazylią – pierwszy mecz reprezentacji Polski na mistrzostwach świata. To była JEGO WIELKA GRA. Strzelił cztery gole i wywalczył karnego. Nie wystarczyło to jednak do wygranej. Polska przegrała 5:6, ale wygrała szacunek futbolowego świata. – Będę zawsze powtarzał, że Polacy potrafią grać w piłkę! – mówił po meczu do Ernesta brazylijski gwiazdor Leonidas.  Wilimowski miał wtedy 22 lata i najlepsze lata wspaniale zapowiadającego się futbolowego życia przed sobą.

W sierpniu 1939 roku kibice na stadionie Legii w Warszawie znosili go na rękach z boiska po tym jak strzelił trzy gole i poprowadził Polaków do zwycięstwa nad wicemistrzami świata Węgrami. Parę dni potem wybuchła wojna. Piłkarskie koło fortuny stało się trybikiem w machinie wielkiej historii, która je zmiażdżyła. Po włączeniu Śląska do hitlerowskich Niemiec tamtejsi piłkarze stanęli przed wyborem: grać w piłkę w barwach niemieckich drużyn albo w niemieckim mundurze ruszyć na wojnę na froncie wschodnim. Ernest wybrał grę w piłkę. Dla Polaków stał się zdrajcą, Niemcy nie uznali go nigdy za swojego, choć strzelił dla reprezentacji Niemiec 13 goli w 8 meczach (dla Polski 21 bramek w 22). Jego prawdziwą ojczyzną było boisko a niezwykły talent niby ziarno, które padło na wyschniętą, martwą ziemię. Urodził się w nieodpowiednim czasie, bez szans na szczęśliwe zebranie jego owoców.

Gdy światła rozbłysły nad stadionem, Wilimowski i jego koledzy znów stali się cieniami przeszłości. Świat futbolu nie przepada za wspomnieniami dawnych meczów. Mecz jest wiecznie odnawianym rytuałem przeżywania intensywnej teraźniejszości, którego kapłanami są współcześni bohaterowie. I oto jeden z nich, Włodek Lubański, przedziera się samotnie środkiem boiska, mija piłkarzy Romy jak w narciarskim slalomie i kapitalnie strzela w pełnym biegu. Piłka odbija się od słupka i wpada do ramki. Górnik w 40. minucie prowadzi z Romą w Strasburgu 1:0!

W tamtej chwili, będąc na futbolowym szczycie, Lubański nie zadawał sobie pytania, czy on miał szczęście urodzić się w odpowiednim czasie? Ale taka refleksja miała mu towarzyszyć niejeden raz…

Piechotą do Madrytu

3 października 1972. Bazylea. Helenio Herrera na zawsze zapamiętał akcje Lubańskiego w meczu z Romą. Kiedy został wybrany trenerem reprezentacji Europy, która miała rozegrać pokazowy mecz z drużyna Ameryki Południowej, bez chwili wahania powołał go do drużyny największych gwiazd Starego Kontynentu. Poproszony przez dziennikarzy włoskiej „La Gazzetta dello Sport” o ocenę napastnika z Polski tak odpowiedział:
– Lubański ma dokładność i siłę strzałów Puskasa, przegląd sytuacji Di Stefano oraz zmysł Bobby’ego Charltona. Naprawdę wiele już umie, ale dopiero pod moją opieką stałby się piłkarskim geniuszem.

To co najciekawsze wydarzyło się po meczu gwiazd w jednej z kawiarni w Bazylei, w której spotkali się po meczu piłkarze. Obok Lubańskiego byli tam dwaj Hiszpanie: Amacio i Velasquez. W pewnej chwili Amacio zapytał Włodka:

Dobrze się z tobą grało. Nie chciałbyś zagrać u nas?
– U nas? Co masz na myśli?
– Nie chciałbyś przejść do Realu Madryt?
– Do Realu? Chłopie, pobiegłbym choćby piechotą! Ale nie ma szans, ONI  mnie nigdzie nie puszczą. Najwyżej po trzydziestce, ale w Realu nie grają emeryci…

Lubański traktuje tę rozmowę jako niezobowiązującą pogawędkę, ale to nie były żarty.
Niedługo potem do Polski przylatuje prezes Realu z czekiem na milion dolarów za transfer Lubańskiego. O losach piłkarza decydują dygnitarze z Komitetu Centralnego PZPR.
Dla propagandy nie liczą się pieniądze. Radość narodu nie jest na sprzedaż. Prezes wraca do Madrytu z kwitkiem. Lubański dowiedział się o całej sprawie dopiero po latach. A gdyby wiedział od razu, to co by zrobił? Odmówiłby udziału w treningach, jak to często robią współcześni gwiazdorzy, wymuszający na swoich pracodawcach zgodę na przejście do konkurencji?

Jedynym sposobem, aby w tamtych czasach wyrwać się za żelazną kurtynę była ucieczka. Lubańskiemu czasem przemykała o niej myśl, ale raczej jako fantazja z pogranicza jawy i snu, tak naprawdę nigdy nie brał jej na serio. Mógł go odstraszać los kolegi z Górnika i reprezentacji Jana Banasia, który w wieku 22 lat zdecydował się pozostać w Niemczech. Namówił go do tego ojciec, Niemiec, którego nigdy nie dotąd nie widział, a który objawił się w chwili, gdy Janek został znanym piłkarzem Roztoczył przed nim wizje bogactwa i światowej kariery, zastrzegając sobie odpowiedni procent od jego przyszłych zarobków. Po roku Banaś zorientował się, że jest dla ojca jedynie marionetką, narzędziem do zarabiania pieniędzy. Upokorzony i wystraszony wrócił do Polski. Po publicznym wyrażeniu skruchy został potraktowany przez władze z „ojcowską” wyrozumiałością. Szybko wrócił na boisko.

Jednak po tamtym czynie pozostał ślad w jego kartotece, którzy zaważył na jego futbolowych losach. Nałożono na niego zakaz wyjazdów z reprezentacją Polski do zachodnich Niemiec. Banaś miał pecha, że to RFN był gospodarzem Igrzysk Olimpijskich w 1972 roku i mistrzostw świata w 1974. Ze łzami w oczach oglądał Polaków  wchodzących w Monachium na najwyższy stopień olimpijskiego podium i odbierających srebrne medale na mundialu. Dziś, żyjąc ze skromnej renty,  szczególnie mu żal straconej szansy na olimpijski medal, za który przysługiwałaby mu olimpijska emerytura – 1800 złotych na rękę.

Lubański był zupełnie innym typem człowieka niż Banaś. Janek chciał być polskim Bestem, przystojniakiem w najmodniejszych ciuchach, mknącym po autostradzie życia luksusową bryką w towarzystwie szałowych dziewczyn. Włodek poza boiskiem cenił nade wszystko stabilizację i spokój. W prywatnym  życiu szybko znalazł je u boku żony Grażyny. Domowa kolacja, kapcie, wygodna kanapa, lektura gazety, film w telewizji – to smakowało mu zawsze wybornie, szczególnie po meczu, w którym strzelił gola. Gdyby zdecydował się na ucieczkę, zapewne miałby to samo, tylko nie w bloku na zabrzańskim  osiedlu lecz w luksusowej willi pod Madrytem. Coś by jednak stracił. Poczucie spokoju zastąpiłyby STRACH  i NIEPEWNOŚĆ. Przede wszystkim o bliskich, którzy zostaliby w Polsce, ale także o swoją pozycję piłkarza. W Polsce był ukochanym dzieckiem narodu, polskim królem futbolu, którego rola lidera w drużynie Górnika i reprezentacji była niepodważalna. Na zachodzie też by sobie poradził, tego był pewien, ale poza pieniędzmi, czy mógłby liczyć na taki szacunek i uznanie? Czy nie byłby tylko jedną z wielu futbolowych gwiazd? I czy pieniądze byłoby wystarczającą rekompensatą za to, że zostanie wyklęty i pozbawiony prawa do powrotu do ojczyzny? Dziś Robert Lewandowski, Maciej Szczęsny czy Arkadiusz Milik na szczęcie nie mają już takich dylematów.

To czego mógłbym zazdrościć współczesnym piłkarzom, to są pieniądze… – mówi.
–  To są astronomiczne kwoty, które zarabiają dziś w najlepszych klubach. Ale czy można zmierzyć poziom szczęścia,  którego doznajemy, tak jak stan bankowego konta?

Dla Lubańskiego szczęściem była zawsze gra w piłkę. Wybiegając na boisko brał głęboki oddech, kontemplując zapach murawy – zapach pełni życia. Nie odnalazł się nigdy do końca i nie odniósł sukcesów w roli trenera czy piłkarskiego agenta. Jego zamiłowanie do spokoju i harmonii w codziennym życiu nie pasowało do świata, który nagle przyspieszył w pogoni za sukcesem i zyskiem.

Jesienią 2011 roku Lubański przyjął posadę wiceprezesa Polonii Warszawa, należącą do krewkiego i nieobliczalnego biznesmena Józefa Wojciechowskiego. Ten liczył, że Lubański będzie spędzał dzień pracy  biurze, dzwoniąc po całej Europie, błyskawicznie nawiąże kontakty i sprowadzi nowych piłkarzy, gwarantujących mistrzostwo. Tymczasem jego podwładny miał czelność w okresie transferowym wybrać się na świąteczny urlop!

– Nawet nie zacząłem pracować, a już zostałem zwolniony – dziwił się Lubański, gdy po trzech miesiącach Wojciechowski podziękował mu za współpracę. Prezesowi nie podobało się także to, że Włodek pojawiał się na treningach i udzielał wskazówek napastnikom. Tam się czuł o niebo lepiej niż w biurze. Wracajmy więc na boisko, bo wynik meczu wciąż jest przecież nie rozstrzygnięty…

 Déjà vu, déjà vu!

Po golu Lubańskiego Górnicy poczuli zapach zwycięstwa  unoszący się nad murawą stadionu w Strasburgu. Ale szybko rozwiał go gwizdek sędziego.

– Co? Znowu rzut karny dla Romy? To jakiś spisek! I znów strzela Capello! I znów Roma wyrównuje! Znów 1:1! I ciągle remis. I znowu dogrywka! Déjà vu! Przeklęte déjà vu!
I co, koniec meczu! Co będzie teraz? Losowanie! ŚLEPY LOS (czy naprawdę on jest ślepy?) zadecyduje o zwycięstwie i awansie do finału! Żeton już wyrzucony w górę, już wiruje w powietrzu…

Nasza rozmowa w hotelowej kawiarni dobiega końca. Kiedy Włodek (powinienem pisać pan Włodzimierz, ale każdy, kto ma okazję go poznać od razu czuje, że tak naprawdę nic się nie zmieniło, że upływ czasu jest złudzeniem, że przecież to jest ten sam WŁODEK, który w wieku 16 lat debiutował w reprezentacji, NASZ Włodek…), więc kiedy Włodek opowiada o meczu, to obaj przenosimy się na boisko – on na skrzydłach wspomnień, ja – na skrzydłach wyobraźni. I cieszymy się z tego jak dzieci!

– Ile to było przeżytych wspaniałych chwil, emocji i radości, a także smutku i nieszczęścia… Tego się nie da przeliczyć na pieniądze! To były tak wspaniałe momenty, że człowiek do dzisiejszego dnia z radością do nich powraca i cieszy się nimi. Gra w piłkę była dla mnie zawsze wielką przyjemnością. Od czasów podwórkowych meczów, które rozgrywaliśmy od rana do wieczora. A na moim podwórku w Gliwicach wychowało się wielu świetnych piłkarzy, choćby kolega z reprezentacji Polski, Joachim Marx…
Mam poczucie, że zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić. Jak popatrzę, ile razy byłem królem strzelców, mistrzem Polski, ile goli strzeliłem w reprezentacji, gdy pokazuję gościom w domu olimpijski medal… Gdyby mi to ktoś to wszystko obiecał, gdy miałem osiemnaście lat, wziąłbym w ciemno!

Żeton spada wreszcie na ziemię. Nad krajem unosi się krzyk Jana Ciszewskiego:

 Polska, Górnik! Brawo! Brawo! Proszę państwa, sprawiedliwości stało się zadość! KOCHANI CHŁOPCY MACIE JEDNAK SZCZĘŚCIE!